Od naszego powrotu do Polski minęły już trzy tygodnie, a wciąż nie opisaliśmy ostatniego i jednego z najciekawszych miejsc, które odwiedziliśmy w Indonezji – wulkanu Rinjani.
Wiedzieliśmy, że wyprawa trwa kilka dni, trzeba być uzbrojonym w namiot, bardzo ciepłe śpiwory i ubrania. A ponieważ Kacper ma awersję do podążania za przewodnikiem i grupą, musielibyśmy sami się w to wszystko zaopatrzyć, zadbać o odpowiedni prowiant i wszystko to dźwigać na plecach. Po odwiedzeniu dwóch poprzednich wulkanów uznaliśmy, że może już nam wystarczy i nie ma co przesadzać na koniec ;)) Ta myśl towarzyszyła nam do momentu, aż na wyspach Gili stwierdziliśmy, że nie damy rady już dłużej obijać się na plaży i – idąc na kompromis – wykupiliśmy wycieczkę z przewodnikiem.
Nasza wyprawa zaczęła się od przepłynięcia na wyspę Lombok, tam spotkaliśmy innych członków grupy, dostaliśmy śniadanie i nagle… podchodzi do nas pan i ze stoickim spokojem oznajmia, że dla nas wycieczka w góry rozpocznie się jutro. What ?!
Typowy przypadek – nie liczyło się to, ile w grupie jest faktycznie miejsc, ale ile miejsc uda się sprzedać. A później się kombinuje 😉 Stanowcze trzykrotne NIE wybiło panu ten genialny pomysł z głowy i musiał namówić kogoś innego. My wyruszyliśmy!
Poprowadził nas przewodnik przedstawiający się jako “Mister Di”, a towarzyszło mu kilku “porterów” – chłopców, którzy na swoich barkach dźwigają prowiant, namioty, śpiwory, sprzęt potrzebny do przygotowania jedzenia, razem około 40 kilogramów w dwóch wiklinowych koszach, na stopach japonki, na twarzy uśmiech, papieros na każdym przystanku i beztroskie rozmowy. 6 dni pracy w tygodniu, około 14 złotych za dzień.
Czekało nas tego dnia około 8 godzin marszu. Na początku przewyższenia nie były duże, szło się raczej spokojnie. Ostatnie dwie godziny były już stromym podejściem po skałach i porządnie nas wymęczyły. Ale widok po dotarciu do pierwszego obozu szybko nam to wynagrodził 😉
Bardzo szybko zrobiło się ciemno i ziiiiimno, a na niebie pojawiła się niesamowita ilość gwiazd. Tego żałuję najbardziej – że ich nie uwieczniłam! Ale pokusa schowania się w namiocie pod dwoma śpiworami wygrała 😦
Drugi dzień wyprawy zapowiadał się bardzo przyjemnie. Po pobudce o 6 i naleśnikach z bananem szybkie pakowanie i droga w dół – do jeziora Segara Anak. Z ogromnych przyjemności czekały nas piękne krajobrazy i odpoczynek w gorących źródłach (bezcenne po 1,5 dnia wędrówki bez prysznica)
Trochę mniej przyjemna okazała się druga część dnia. Chociaż zapowiadały się tylko 2-3 godziny wspinaczki, ostatni odcinek okazał się okropnie trudny. Ja przyznaję, miałam tam chwile kryzysu ;)) Ale kiedy już dotarliśmy do obozu…
Już na początku wycieczki okazało się, że grupa jest bardzo podzielona – jedni szli w bardzo szybkim tempie, inni – zostawali mocno w tyle. Na szczęście “Mister Di” miał swojego pomocnika, który wędrował z “wolniejszą” grupą. My i inne osoby, wędrujący z Di, byliśmy trochę zaskoczeni jego zachowaniem … bardzo narzekał na tych, którzy idą wolno, opowiadał o tym, że nie znosi zwłaszcza prowadzić wycieczek Azjatów, którzy nigdzie nie mogą dotrzeć w jego tempie, członków naszej grupy, którzy zostawali w tyle wręcz namawiał na rezygnację ze wspinaczki na szczyt, po to aby nas nie opóźniali… A przecież nikt im wcześniej nie mówił, że na szczyt trzeba “dobiec” o określonej godzinie, wszyscy za wycieczkę zapłacili tyle samo i chcieli mieć taką samą szansę zdobyć Rinjani. No cóż..
Nocowaliśmy na wysokości 2600 mnpm, w nocy czekał nas zatem kolejny tysiąc aby dotrzeć na szczyt. 3 godziny, jak mówił Di – wydaje się niewiele … Pobudka o 2 w nocy, herbata i wymarsz. A co było przed nami? Stromizna i piach. Piach, piach, piach. 1 krok w górę, 2 kroki w dół. Przepaść po obu stronach ścieżki.
Nie będę oszukiwać, dla mnie była to naprawdę bardzo ciężka trasa. Na szczyt dotarliśmy przed zakładanym czasem, już o 5.30, więc jeszcze pół godziny pod śpiworem czekaliśmy na wschód Słońca. Oczywiście, że było warto. Cholernie warto !!! To była jedna z najlepszych rzeczy, na jaką zdecydowaliśmy się w Indonezji, a ja przy okazji, wspinając się na 3726 mnpm, pobiłam swój życiowy rekord. Dlatego naprawdę polecam wyprawę na Rinjani. Ale pod pewnymi warunkami – trzeba bardzo lubić chodzenie po górach, przygotować się na zimno i niewygody, zapomnieć o prysznicu i menu przy wyborze obiadu ;)) Jeśli to wszystko Wam nie przeszkadza – to Rinjani jest strzałem w dziesiątkę.
Filmik z wyjazdu już zmontowany.. pokażemy następnym razem 🙂
Miłej soboty!
A.